O strachach dużych i małych 

Jako dziecko słuchałam płyt z bajkami. Przepiękne muzyczne opowieści niesamowitego klimatu, przenoszące mnie w czasie i przestrzeni. Z siostrą nieźle się kłóciłyśmy, co teraz, która płyta. Bywało krwawo 😜.

Oprócz bajek były dwie z piosenkami, jedna Łucji Prus, druga Ireny Santor. Ja kochałam Irenę,  zwłaszcza „Baśń o małej syrence”. Kiedy pierwszy raz ją usłyszałam wpadłam w absolutny zachwyt: w jednej piosence: cała bajka, rozpacz, miłość i tragedia. I muzyka!!!! Bałam  się, ciarki po mnie łaziły i słuchałam…  

 „Do mnie kipiące wiry…” wołał głos morskiej czarownicy, a ja byłam kompletnie zafascynowana. To ja byłam w morskiej pieczarze i czekałam na eliksir. I bałam się i chciałam słuchać. Potem były inne piosenki, przy których odpoczywałam od nadmiaru emocji.  Na koniec oczywiście była kłótnia, jaka płyta teraz. 

Była jeszcze inna bajka „Czarodziejski młyn” – tej bałyśmy się zgodnie. Do tej pory pamietam wołanie na stacji kolejowej „Smętoowoo wysiadać!”

„Nic wam nie sprzedam, żaadnych pastylek
Nie warto nawet mnie prosić
Zgasły kolczyki i ptaszęce tryle
Proszę się zaraz wynoooosić” –

śpiewała aptekarzowa i strach narastał. Klimat był taki, że autentycznie sie bałyśmy. Nigdy nie jej nie wybierałyśmy. Oczywiście dwójka dzielnych dzieci, przy pomocy krowy Kunegundy przepędza smutek ze Smętowa i wszystko kończy się dobrze. 
Słuchając tego dziś nie wiem czego sie bałam.  Oczywiście klimat jest ponury, fabuła tego wymaga, ale dlaczego przerażało mnie sformułowanie: „domy o numerach parzystych są liliowe”…

Strach rzadko kiedy bywa racjonalny, poza oczywistymi sytuacjami zagrożenia.  Jestem wdzięczna mamie, że uważała, że nie musimy słuchać tej płyty. Jestem wdzięczna tacie, że ją puszczał, śpiewał z nią i pomagał oswajać lęki. 

Te dwie postawy nauczyły mnie: szacunku do czyiś emocji i niebycia biernym, kiedy ktoś sie boi. Uczucia to bardzo subiektywna sprawa, dlatego szacunek i takt jest niezwykle potrzebny.